środa, 10 lipca 2013

piękna recenzja, dziękuję :)

Cieszy mnie niezwykle, kiedy czytelnik jedzie do Bułgarii i dzieli się potem ze mną swoimi przeżyciami. A, jeśli Orfeusz jest przydatny w jakimkolwiek stopniu podczas pobytu w Bułgarii, to tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że warto było napisać tę książkę. 
Mimo, że Orfeusz ukazał się nieco ponad dwa lata temu, wciąż jest lekturą podróżników wybierających ten wspaniały kraj na spędzenie urlopu. 
Oto recenzja, jaką dopiero co otrzymałam, dziękuję:



Właściwie trudno zdecydować, do jakiego gatunku należałoby zaliczyć książkę Ałbeny Grabowskiej-Grzyb „Tam, gdzie urodził się Orfeusz. Bułgaria, jakiej nie znacie” (Świat Książki 2011). Jest to po trosze pamiętnik, wiele tu bowiem wspomnień z dzieciństwa autorki, ale i relacji z dzisiejszych spotkań z ludźmi w jej rodzinnych stronach. Rodzina autorki ze strony matki pochodzi z leżącej w Rodopach miejscowości Czepełare, w której autorka spędzała w dzieciństwie każde wakacje. Po trosze przewodnik turystyczny, bo znajduje się tu wiele informacji geograficznych i praktycznych porad, użytecznych dla kogoś, kto chciałby udać się w wędrówkę po Rodopach (zarówno po górach, jak i leżących pomiędzy nimi miejscowościach). Nie brakuje w niej również wtrętów kulinarnych, choć „wtrętów” to może złe słowo, bo rodopskie jedzenie (wraz z winem) zyskuje w tej książce rangę osobnego bohatera. Właściwie nie ma tu spotkań, którym nie towarzyszyłoby jedzenie i nie ma tu potraw, choćby najdrobniejszych przekąsek, które nie wiązałyby się ze spotkaniem. Znaczną część książki, zwłaszcza w końcowych partiach, wypełniają informacje historyczne, zbliżając ją do podręcznika historii (jako osobny dodatek na końcu zostało umieszczone zwięzłe kalendarium historii Traków i Bułgarów). Do tego dochodzą wątki właściwe dla powieści historycznej, związane zwłaszcza z postacią Orfeusza - próba ukazania go jako postaci na poły historycznej. Na końcu zostało także zamieszczonych kilkanaście przepisów kulinarnych, co nasuwa skojarzenia z poradnikiem kulinarnym.  

            Gdybym miał natomiast odpowiedzieć na pytanie, o czym jest przede wszystkim ta książka, to stwierdziłbym, że o ludziach, mieszkańcach Rodopów. Autorce udała się rzecz niełatwa, niezależnie bowiem od dokonanego z gruntowną znajomością rzeczy przedstawienia zwyczajów, kultury i typowych zachowań mieszkańców, nie zatrzymała się na poziomie, by tak rzec, wyłącznie etnograficznym, lecz potrafiła odsłonić bogactwo subtelnych motywacji, które kryją się za ludzkimi zachowaniami. To może daleko idące skojarzenie, ale odebrałem tę książkę jak swego rodzaju praktyczną ilustrację zasadniczych wątków „filozofii dramatu” Józefa Tischnera: motyw spotkania, relacja dialogiczna, obecność drugiego człowieka, która staje się dla mnie zobowiązaniem, wspaniałomyślność. Ot, choćby postać uczinajki, która zawsze przychodzi z podarunkiem, ale sama niczego przyjąć nie chce i nigdy nie chce sprawiać kłopotu. Jeżeli udaje się czasem wymusić na niej przyjęcie podarunku lub jakiejś przysługi, to tylko na zasadzie „szantażu” poważnymi argumentami, najczęściej natury religijnej, odnoszącymi się zwłaszcza do bliskich zmarłych. Bystre są obserwacje autorki na temat związku religii z codzienną obyczajowością. Dzięki nim uświadamiamy sobie, że za wieloma pięknymi zachowaniami stoi właśnie tradycja religijna, czasem przemieszana z ludową zabobonnością. Autorka dobrze rozumie, zarówno obrzędowość, jak i teologię prawosławną i potrafi przejrzyście wyjaśnić związane z nimi zjawiska. Za cenną uważam jej erudycyjną dygresję na temat różnic doktrynalnych pomiędzy chrześcijaństwem prawosławnym a rzymskokatolickim. Takich erudycyjnych dygresji, na różne tematy, jest w książce więcej, co z całą pewnością należy uznać za jej atut. Napotykamy tu liczne odwołania do historyków starożytnych: Tukidydesa, Herodota i Strabona, cytaty z Wergiliusza, odwołania do postaci z mitologii greckiej i rzymskiej, i tak dalej.

            Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien niedostatek, który moim zdaniem stanowi brak indeksu osób i nazw miejscowych. Ponieważ książka liczy ponad 300 stron, to w chwili, gdy pragniemy wrócić do opisu jakiejś miejscowości lub odświeżyć sobie informacje o jakiejś postaci historycznej, o której czytaliśmy kilkadziesiąt stron wcześniej, trochę czasu zajmie, zanim odnajdziemy stosowne miejsce. Innym mankamentem jest, o czym wspominają już recenzje zamieszczone na blogu autorki, brak jakiejkolwiek konkluzji. Oczekiwalibyśmy jednak od autorki jakiegoś podsumowania, w którym dobitniej podkreśliłaby, co chciała czytelnikowi przede wszystkim przekazać, co dla niej samej jest na stronach tej książki szczególnie ważne. Pewne uwagi na ten temat poczyniła autorka we wstępie (s. 8).

            Warto jeszcze wspomnieć o stronie formalnej omawianej lektury. Podoba mi się proza Ałbeny Grabowskiej-Grzyb. To kawałek dobrej współczesnej, bezpretensjonalnej prozy polskiej. Autorka pisze na ogół zdaniami zwięzłymi, przejrzystymi, jej proza ma ładny rytm. Aż by się chciało usłyszeć ten tekst w wersji czytanej, w interpretacji jakiegoś wrażliwego na słowo aktora. Bardzo trafne są także wybory onomastyczne autorki. Sprawa nie była zapewne prosta, bo wiele nazw własnych, czy to miejscowych, czy to osobowych, dotyczących Rodopów, nie ma w polszczyźnie utrwalonego statusu (może poza literaturą fachową). Możliwe, że niektóre zostały spolszczone po raz pierwszy dopiero przez autorkę. Jeśli tak, to zostało to dokonane w zgodzie z normami języka polskiego. Nic tu nie razi. Ja na przykład pierwszy raz spotkałem się z formą „Rodopczanie” na oznaczenie mieszkańców Rodopów. Podoba mi się ten wyraz.

            Natomiast niekiedy przy lekturze pewną trudność sprawiało mi zorientowanie się, czy chodzi o nazwą własną, czy wyraz pospolity. Mam na myśli przede wszystkim wplecione w narrację wyrazy bułgarskie, będące nazwami pokrewieństwa. Chodzi mi zwłaszcza o wzmiankowaną już wyżej uczinajkę. Z jednego z początkowych rozdziałów, zatytułowanego zresztą „Uczinajka” (gdzie zostaje też wyjaśnione, kogo ten wyraz oznacza w relacji pokrewieństwa), wynikałoby, że później cały czas mowa o jednej i tej samej postaci. Z kolei zapis na dalszych stronach małą literą, do tego raz kursywą, raz antykwą (jaki tu jest klucz?), zasiewa wątpliwości. Wyraz uczinajka nie znalazł się też w końcowym słowniczku wyrazów bułgarskich, użytych w narracji, bardzo przydatnym, dodajmy, dla czytelnika. I może jeszcze jedna drobna uwaga. Z punktu widzenia poprawności językowej w końcowym zestawieniu przepisów „Bułgarskie różności kulinarne” nie podoba mi się forma „bakłażan”, użyta w funkcji biernika: „Bakłażan upiec na blasze lub w piekarniku” (przepis na kiopołu s. 329). Chętniej widziałbym tu „bakłażana”.

            Myślę, że książka Ałbeny Grabowskiej-Grzyb jest, gdyby ją opisać tylko jednym przymiotnikiem, ważna. Przede wszystkim ze względu na sposób przedstawienia relacji międzyludzkich. Nawet gdyby ktoś nie słyszał o Bułgarii i Rodopach, ani nie interesowałby się tym rejonem świata, to jednak natrafiając na opisy spotkań, wymiany podarunków, biesiad, zawarte w tej książce, i dowiadując się, jak bogata tradycja za nimi stoi, powinien mieć odczucie, że dotyka czegoś co, jest jakoś wspólne ludzkiemu doświadczeniu, w każdej chyba kulturze. Książka ta, jak podkreśliłem na początku, mówi o Bułgarii w sposób szeroki, wykraczający tematycznie poza  typowy pamiętnik z podróży, czy przewodnik. Dobrze się więc stało, że historia Rodopów, ale i całej Bułgarii, została tu ukazana w kontekście pięćsetletniej okupacji tureckiej, przybierającej nieraz bardzo brutalne formy. Dla Bułgarów to ważna sprawa. Ale i człowieka z zewnątrz powinno zastanawiać, jak to było możliwe, że stosunkowo niewielki liczebnie naród był w stanie przez tak długi czas represji ze strony potężniejszego sąsiada zachować własną tożsamość, kulturę i język? Książka z pewnością pomaga nam w znalezieniu odpowiedzi na to pytanie.

            Wracając zaś do poziomu stosunków międzyludzkich, zastanawiałem się, jak zareagowaliby owi bułgarscy bohaterowie książki, sąsiedzi i bliscy autorki, gdyby została ona przetłumaczona na język bułgarski? Czy uznaliby, że pisze o nich trochę z pozycji protekcjonalnych, czy przeciwnie, że przede wszystkim odsłania przed światem piękno i wartość ich życia? Pewnie jest to gdzieniegdzie ze strony autorki chodzenie po linie, jeśli chodzi sposób przedstawienia swojego i zarazem już nie całkiem swojego świata, bo siłą rzeczy przyjmuje ona pozycję obserwatora zewnętrznego. Z drugiej strony w jednym z wywiadów ktoś postawił zarzut Ałbenie Grabowskiej-Grzyb, że nieco idealizuje świat, który opisuje. Na co autorka przekonująco odpowiada, że opisuje w znacznej mierze świat swojego dzieciństwa, co w naturalny sposób wiąże się z pewną idealizacją (cytuję z pamięci). Ja wolałbym w tym miejscu jednak inne słowo, ważne w filozofii Tischnera: wspaniałomyślność. Autorka wyłuskuje to, co wspaniałomyślne ze swoich wspomnień i obecnych obserwacji Rodopczan, bo sama, pisząc o nich, przyjmuje wobec nich postawę nacechowaną wspaniałomyślnością - warunek sine qua non, jeśli chce się dogłębnie wejść w kulturę i świat drugiego.













Michał Rzepiela

2 komentarze:

  1. rzeczywiście bardzo dobra recenzja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się także bardzo podobała :-)Niejeden profesjonalny recenzent nie jest tak wnikliwy i nie operuje takim ładnym językiem.

    OdpowiedzUsuń

komentarze anonimowe, jeżeli będą niekulturalne i obraźliwe, będę niestety usuwać...