Właściwie trudno
zdecydować, do jakiego gatunku należałoby zaliczyć książkę Ałbeny
Grabowskiej-Grzyb „Tam, gdzie urodził się Orfeusz. Bułgaria, jakiej nie znacie”
(Świat Książki 2011). Jest to po trosze pamiętnik, wiele tu bowiem wspomnień z
dzieciństwa autorki, ale i relacji z dzisiejszych spotkań z ludźmi w jej
rodzinnych stronach. Rodzina autorki ze strony matki pochodzi z leżącej w
Rodopach miejscowości Czepełare, w której autorka spędzała w dzieciństwie każde
wakacje. Po trosze przewodnik turystyczny, bo znajduje się tu wiele informacji
geograficznych i praktycznych porad, użytecznych dla kogoś, kto chciałby udać
się w wędrówkę po Rodopach (zarówno po górach, jak i leżących pomiędzy nimi
miejscowościach). Nie brakuje w niej również wtrętów kulinarnych, choć
„wtrętów” to może złe słowo, bo rodopskie jedzenie (wraz z winem) zyskuje w tej
książce rangę osobnego bohatera. Właściwie nie ma tu spotkań, którym nie
towarzyszyłoby jedzenie i nie ma tu potraw, choćby najdrobniejszych przekąsek,
które nie wiązałyby się ze spotkaniem. Znaczną część książki, zwłaszcza w
końcowych partiach, wypełniają informacje historyczne, zbliżając ją do
podręcznika historii (jako osobny dodatek na końcu zostało umieszczone zwięzłe
kalendarium historii Traków i Bułgarów). Do tego dochodzą wątki właściwe dla
powieści historycznej, związane zwłaszcza z postacią Orfeusza - próba ukazania
go jako postaci na poły historycznej. Na końcu zostało także zamieszczonych
kilkanaście przepisów kulinarnych, co nasuwa skojarzenia z poradnikiem kulinarnym.
Gdybym miał natomiast odpowiedzieć
na pytanie, o czym jest przede wszystkim ta książka, to stwierdziłbym, że o
ludziach, mieszkańcach Rodopów. Autorce udała się rzecz niełatwa, niezależnie
bowiem od dokonanego z gruntowną znajomością rzeczy przedstawienia zwyczajów,
kultury i typowych zachowań mieszkańców, nie zatrzymała się na poziomie, by tak
rzec, wyłącznie etnograficznym, lecz potrafiła odsłonić bogactwo subtelnych
motywacji, które kryją się za ludzkimi zachowaniami. To może daleko idące skojarzenie,
ale odebrałem tę książkę jak swego rodzaju praktyczną ilustrację zasadniczych
wątków „filozofii dramatu” Józefa Tischnera: motyw spotkania, relacja
dialogiczna, obecność drugiego człowieka, która staje się dla mnie
zobowiązaniem, wspaniałomyślność. Ot, choćby postać uczinajki, która
zawsze przychodzi z podarunkiem, ale sama niczego przyjąć nie chce i nigdy nie
chce sprawiać kłopotu. Jeżeli udaje się czasem wymusić na niej przyjęcie
podarunku lub jakiejś przysługi, to tylko na zasadzie „szantażu” poważnymi
argumentami, najczęściej natury religijnej, odnoszącymi się zwłaszcza do
bliskich zmarłych. Bystre są obserwacje autorki na temat związku religii z
codzienną obyczajowością. Dzięki nim uświadamiamy sobie, że za wieloma pięknymi
zachowaniami stoi właśnie tradycja religijna, czasem przemieszana z ludową
zabobonnością. Autorka dobrze rozumie, zarówno obrzędowość, jak i teologię
prawosławną i potrafi przejrzyście wyjaśnić związane z nimi zjawiska. Za cenną
uważam jej erudycyjną dygresję na temat różnic doktrynalnych pomiędzy
chrześcijaństwem prawosławnym a rzymskokatolickim. Takich erudycyjnych
dygresji, na różne tematy, jest w książce więcej, co z całą pewnością należy
uznać za jej atut. Napotykamy tu liczne odwołania do historyków starożytnych:
Tukidydesa, Herodota i Strabona, cytaty z Wergiliusza, odwołania do postaci z
mitologii greckiej i rzymskiej, i tak dalej.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na
pewien niedostatek, który moim zdaniem stanowi brak indeksu osób i nazw
miejscowych. Ponieważ książka liczy ponad 300 stron, to w chwili, gdy pragniemy
wrócić do opisu jakiejś miejscowości lub odświeżyć sobie informacje o jakiejś
postaci historycznej, o której czytaliśmy kilkadziesiąt stron wcześniej, trochę
czasu zajmie, zanim odnajdziemy stosowne miejsce. Innym mankamentem jest, o
czym wspominają już recenzje zamieszczone na blogu autorki, brak jakiejkolwiek
konkluzji. Oczekiwalibyśmy jednak od autorki jakiegoś podsumowania, w którym
dobitniej podkreśliłaby, co chciała czytelnikowi przede wszystkim przekazać, co
dla niej samej jest na stronach tej książki szczególnie ważne. Pewne uwagi na
ten temat poczyniła autorka we wstępie (s. 8).
Warto jeszcze wspomnieć o stronie
formalnej omawianej lektury. Podoba mi się proza Ałbeny Grabowskiej-Grzyb. To
kawałek dobrej współczesnej, bezpretensjonalnej prozy polskiej. Autorka pisze
na ogół zdaniami zwięzłymi, przejrzystymi, jej proza ma ładny rytm. Aż by się
chciało usłyszeć ten tekst w wersji czytanej, w interpretacji jakiegoś
wrażliwego na słowo aktora. Bardzo trafne są także wybory onomastyczne autorki.
Sprawa nie była zapewne prosta, bo wiele nazw własnych, czy to miejscowych, czy
to osobowych, dotyczących Rodopów, nie ma w polszczyźnie utrwalonego statusu
(może poza literaturą fachową). Możliwe, że niektóre zostały spolszczone po raz
pierwszy dopiero przez autorkę. Jeśli tak, to zostało to dokonane w zgodzie z
normami języka polskiego. Nic tu nie razi. Ja na przykład pierwszy raz
spotkałem się z formą „Rodopczanie” na oznaczenie mieszkańców Rodopów. Podoba
mi się ten wyraz.
Natomiast niekiedy przy lekturze
pewną trudność sprawiało mi zorientowanie się, czy chodzi o nazwą własną, czy
wyraz pospolity. Mam na myśli przede wszystkim wplecione w narrację wyrazy
bułgarskie, będące nazwami pokrewieństwa. Chodzi mi zwłaszcza o wzmiankowaną
już wyżej uczinajkę. Z jednego z początkowych rozdziałów, zatytułowanego
zresztą „Uczinajka” (gdzie zostaje też wyjaśnione, kogo ten wyraz oznacza w
relacji pokrewieństwa), wynikałoby, że później cały czas mowa o jednej i tej
samej postaci. Z kolei zapis na dalszych stronach małą literą, do tego raz
kursywą, raz antykwą (jaki tu jest klucz?), zasiewa wątpliwości. Wyraz uczinajka
nie znalazł się też w końcowym słowniczku wyrazów bułgarskich, użytych w
narracji, bardzo przydatnym, dodajmy, dla czytelnika. I może jeszcze jedna
drobna uwaga. Z punktu widzenia poprawności językowej w końcowym zestawieniu
przepisów „Bułgarskie różności kulinarne” nie podoba mi się forma „bakłażan”,
użyta w funkcji biernika: „Bakłażan upiec na blasze lub w piekarniku” (przepis
na kiopołu s. 329). Chętniej widziałbym tu „bakłażana”.
Myślę, że książka Ałbeny
Grabowskiej-Grzyb jest, gdyby ją opisać tylko jednym przymiotnikiem, ważna.
Przede wszystkim ze względu na sposób przedstawienia relacji międzyludzkich.
Nawet gdyby ktoś nie słyszał o Bułgarii i Rodopach, ani nie interesowałby się
tym rejonem świata, to jednak natrafiając na opisy spotkań, wymiany podarunków,
biesiad, zawarte w tej książce, i dowiadując się, jak bogata tradycja za nimi
stoi, powinien mieć odczucie, że dotyka czegoś co, jest jakoś wspólne ludzkiemu
doświadczeniu, w każdej chyba kulturze. Książka ta, jak podkreśliłem na
początku, mówi o Bułgarii w sposób szeroki, wykraczający tematycznie poza typowy pamiętnik z podróży, czy przewodnik.
Dobrze się więc stało, że historia Rodopów, ale i całej Bułgarii, została tu
ukazana w kontekście pięćsetletniej okupacji tureckiej, przybierającej nieraz
bardzo brutalne formy. Dla Bułgarów to ważna sprawa. Ale i człowieka z zewnątrz
powinno zastanawiać, jak to było możliwe, że stosunkowo niewielki liczebnie
naród był w stanie przez tak długi czas represji ze strony potężniejszego
sąsiada zachować własną tożsamość, kulturę i język? Książka z pewnością pomaga
nam w znalezieniu odpowiedzi na to pytanie.
Wracając zaś do poziomu stosunków
międzyludzkich, zastanawiałem się, jak zareagowaliby owi bułgarscy bohaterowie
książki, sąsiedzi i bliscy autorki, gdyby została ona przetłumaczona na język
bułgarski? Czy uznaliby, że pisze o nich trochę z pozycji protekcjonalnych, czy
przeciwnie, że przede wszystkim odsłania przed światem piękno i wartość ich
życia? Pewnie jest to gdzieniegdzie ze strony autorki chodzenie po linie, jeśli
chodzi sposób przedstawienia swojego i zarazem już nie całkiem swojego świata,
bo siłą rzeczy przyjmuje ona pozycję obserwatora zewnętrznego. Z drugiej strony
w jednym z wywiadów ktoś postawił zarzut Ałbenie Grabowskiej-Grzyb, że nieco
idealizuje świat, który opisuje. Na co autorka przekonująco odpowiada, że
opisuje w znacznej mierze świat swojego dzieciństwa, co w naturalny sposób
wiąże się z pewną idealizacją (cytuję z pamięci). Ja wolałbym w tym miejscu
jednak inne słowo, ważne w filozofii Tischnera: wspaniałomyślność. Autorka
wyłuskuje to, co wspaniałomyślne ze swoich wspomnień i obecnych obserwacji Rodopczan,
bo sama, pisząc o nich, przyjmuje wobec nich postawę nacechowaną
wspaniałomyślnością - warunek sine qua non, jeśli chce się dogłębnie
wejść w kulturę i świat drugiego.
Michał
Rzepiela